Chciałem ożywić oglądane zdjęcia z dalekich krajów
Wywiad Roberta Mazurka z podróżnikiem Tomaszem Owsianym
Zanim wyjechałeś na Madagaskar, byłeś pracownikiem korporacji. Co skłoniło Cię do – jak to napisałeś w swojej książce – kupna biletu lotniczego i otwarcia jednego z najwspanialszych rozdziałów w życiu?
Świat mnie ciekawił – to banalne stwierdzenie, ale nieodzowne. Odkąd skończyłem dwadzieścia lat, zawsze miałem w szufladzie przynajmniej jeden bilet lotniczy na najbliższe miesiące i sporo jeździłem po Europie. A potem nabrałem ochoty na więcej. Chciałem ożywić oglądane zdjęcia z dalekich krajów; marzyłem, żeby choć raz znaleźć się w dżungli i zamieszkać wśród ludzi, którzy nie znają jabłek ani Batmana. Bodźcem do wyjazdu była natomiast sama korporacja: miałem jej wyżej uszu. Wbrew temu, co z uporem ładuje się do głowy pracownikom wielkich firm, praca w korporacji jest tylko wyższym stadium dziergania przy taśmie. Rutyna, procedury, biurokracja zjadająca własny ogon i pseudo wiedza, która w większości nie przydaje się poza daną firmą. Poczułem wyraźnie, że szkoda na to życia i że czas zrekompensować sobie dwa jałowe lata cennymi przeżyciami. Przygodą i wielką podróżą.
Skąd wziął się u Ciebie pomysł wyjazdu właśnie na misje? Co tam robiłeś?
Z przypadku. Kiedy w 2008 roku kończyłem studia, poznałem we Francji ojca Darka, z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy i niejeden wieczór przegadali. Niedługo potem Darek dołączył do misji w niewielkim miasteczku Mampikony na suchym, północno-zachodnim wybrzeżu Czerwonej Wyspy, a trzy lata później zaprosił mnie do siebie, proponując posadę nauczyciela języka francuskiego w miejscowym liceum. Zatem mój wyjazd był naturalną konsekwencją naszego przypadkowego spotkania. Zgodnie z umową, na miejscu zostałem monsieur Thomasem, panem Tomaszem od francuskiego, a także prowadziłem szkolenie językowo-dydaktyczne dla malgaskich nauczycieli. I oczywiście śledziłem bieżące sprawy misji, dzięki temu zebrałem mnóstwo barwnych, czasami wręcz niewiarygodnych historii, które wywołują cały wachlarz emocji.
Nie bałeś się tam jechać?
Absolutnie nie. Nie jechałem przecież w ciemno, tylko do moich kumpli misjonarzy. Uważam też, że wszędzie, niezależnie od miejsca, czeka gdzieś na nas zbłąkana kula czy obluzowana dachówka. Staram się więc zachowywać rozsądek, ale jednocześnie przyjmuję ze spokojem, że będzie, co ma być. Poza tym Madagaskar, mimo wysokiej przestępczości, jest bezpiecznym krajem jak na ogólnoafrykańskie standardy. Ze zwierząt groźne są jedynie krokodyle nilowe, rekiny i pasożyty oraz jadowite skolopendry i skorpiony – Australijczyk uśmiechnąłby się pod nosem na widok tak krótkiej listy! Obawiamy się malarii i słusznie, ale nie warto też jej demonizować. Pamiętajmy, że na Madagaskarze to choroba powszechna, ot taka tropikalna grypa. W większości wypadków zdrowy, dobrze odżywiony organizm można szybko i skutecznie wyleczyć z malarii nawet w warunkach polowych, za pomocą kroplówki. Doktor Tsarahita, nasz miejscowy lekarz, świetnie poradził sobie w przypadku moich trzech ataków.
Jak Wasz ośrodek i Twoja praca były postrzegane przez miejscowych?
Misja była i jest sercem Mampikony, jego najważniejszą instytucją i zarazem jedyną, którą mieszkańcy darzą powszechnym zaufaniem. Pukają do jej drzwi, kiedy chcą zorganizować ważną uroczystość i kiedy mają poważny konflikt w rodzinie. Przychodzą z wysypką na pośladku i z rozterkami moralnymi. Przychodzą, bo wiedzą, że misjonarze są uczciwi i zaangażowani, a to bez mała luksus. Moja praca również była doceniana i przyjmowana z wdzięcznością, choć niestety po części było to „zasługą” koloru skóry. Owszem, vazaha bywa odbierany niechętnie, ale na prowincji kontakt z białym jest przeważnie zaszczytem, zaś wszystko, co wychodzi spod białej ręki, uchodzi za wyjątkowe. Także lekcje w szkole. Inna sprawa, że moje metody były rzeczywiście ekstrawaganckie. Dużo żartowałem i mimo dyscypliny nie podchodziłem do uczniów z dystansem. Starałem się, żeby każda lekcja była ciekawą niespodzianką. Szykowałem projekcje, scenki, robiliśmy panele dyskusyjne i konkursy z nagrodami. Rzucaliśmy owocami rafii, robiliśmy w klasie majonez, zakładaliśmy antenki ufoludków zrobione z drutu od worków foliowych. Dużo się działo. Byłem jednocześnie wymagający i goniłem młodzież do roboty. Nie chcę, żeby to zabrzmiało bufoniasto, ale wydaje mi się, że dzięki tym elementom moje lekcje robiły na uczniach duże wrażenie. Pozostali mieszkańcy też doceniali to, że żyłem z nimi, a nie obok nich. Byli wdzięczni, że poświęcam im wiele pracy, choć po prawdzie to ja zyskiwałem najwięcej: przygodę, poczucie spełnienia i satysfakcję. To ja powinienem być im wdzięczny za możliwość pracy z nimi. I byłem.
Czym rożni się szkoła na Madagaskarze od polskiej szkoły? Czy Malgasze mają świadomość potrzeby edukacji?
Szkoła podstawowa i gimnazjum, które poznałem, wydają się nam szalenie poczciwe. Nie tylko dlatego, że dzień zaczyna się od wymiatania nietoperzowych bobków, a część uczniów wciąż robi notatki na czarnych tabliczkach. Poczciwy był cały system. Nauczyciel potrafił spóźnić się godzinę na zajęcia, zasnąć na biurku w trakcie lekcji, albo zamknąć uczniów na kłódkę i pójść sprzedawać racuchy przy asfaltówce. Wiele lekcji polegało na zapisywaniu treści z książki i przepisywaniu jej przez uczniów, bez zrozumienia i bez wyjaśnień. Żarty kończyły się dopiero w liceum. Tak przynajmniej było za mojego pobytu; wiem od Darka, że od tej pory w niższych szkołach sporo się zmieniło. A świadomość potrzeby nauki? Jak wszędzie na świecie, zależy od człowieka, jego pochodzenia i podejścia w domu. Jeszcze wielu rodziców w tamtym regionie uważa szkołę za niepotrzebną, tak jak to w Polsce na wsi bywało, gdy mówiono, że po nauki jeździ, czas tylko i pieniądze marnuje, a w polu robić nie ma komu. Sami uczniowie są w większości zżyci ze szkołą i czują, że nauka ich rozwija. Że, stają się lepsi. Wielu z nich ma bardzo prostych rodziców, czasem niepiśmiennych. Widzą, że dzięki szkole potrafią dużo więcej, niż starsze pokolenie. Byli i tacy, którzy organizowali grupkę i przychodzili wieczorem, po całym dniu zajęć, żeby poprosić o dodatkową lekcję. Zawsze wtedy chwytałem puszkę z kredą i szliśmy do klasy, nawet jeśli padałem na dziób.
Co byś uznał za swój największy sukces edukacyjny?
To, że niektórzy licealiści dwa lata po moim wyjeździe mówią, że ze wszystkich zajęć najlepiej wspominają lekcje z monsieur Thomasem. Jestem z tego bardzo dumny. Kilkoro z nich osiągnęło też znakomite wyniki na maturze, najlepsze w całym regionie, wśród nich tacy, którzy zupełnie nie rokowali. Jeśli moje metody, które miały ich pobudzić i nauczyć samodzielności, w jakimś stopniu się do tego przyczyniły, to jest duży sukces!
W co wierzą Malgasze?
Wierzą w siłę kropli drążącej skałę, kiedy chcą coś uzyskać. Usłyszą trzecią i piątą odmowę, a i tak będę wytrwale wiercić dziurę w brzuchu. Wierzą też w siłę rodzinnego klanu, gdyż na Madagaskarze siła tkwi w ilości, nie w mocy jednostki. Jeśli zaś mówimy o wierzeniach w znaczeniu religijnym, to wciąż większość Malgaszów choć w części pozostaje animistami, nawet jeśli regularnie chodzi do zboru czy kościoła. Animizm, najogólniej mówiąc, zakłada, że esencja duchów przenika materię świata, a dusze pozostają w kontakcie z żyjącymi i wpływają na ich los. I nietrudno takie duchy rozzłościć: wystarczy poskąpić mięsa z zebu na pogrzebie, nie dopilnować ceremonii przewinięcia kości czy złamać ważne fady, rytualne tabu. Animizmem rządzi strach, uczucie bardzo konkretne i przenikliwe, które sprawia, że wielu woli na wszelki wypadek dopełnić tradycyjnych obowiązków. Dzięki temu rdzenne wierzenia wciąż nieźle się trzymają, mimo laicyzującej nowoczesności i wpływów obcych religii, głównie chrześcijańskich.
A jaki stosunek do śmierci mają mieszkańcy Madagaskaru?
Wyraźnie inny, niż nasz. W Europie śmierć zniknęła z ulic i podwórek wraz z zakończeniem II wojny światowej i została trwale wyparta z codzienności za mury instytucji i firanki zakładów. A Malgasze są z nią obyci. Każdego roku kilkoro uczniów z naszej szkoły umiera na ciężkie choroby; zdarza się wiele wypadków. Ktoś zapije się trzcinowym bimbrem i utopi w studni, innego porazi prąd, innego jeszcze pożre krokodyl, a wszelkie czynności wokół zmarłego wykonuje rodzina, zwłaszcza że wśród ludu Tsimihety istnieje silne tabu zakazujące dotykania zwłok obcej osoby. Powszechną praktyką jest rytualna ekshumacja, której towarzyszy zmiana całunu i dotykanie szczątków zmarłego. Gdzieniegdzie nieboszczyka sadza się przy odświętnym stole lub zakłada jego pośmiertne ubranie. Wspomniany strach przed ewentualną zemstą zmarłych cementuje wiarę Malgaszów. Bywa, że rodzice wolą zachować zebu na pogrzeb dziecka, niż je sprzedać i opłacić leczenie potomka. To z naszego punktu widzenia szokujące, ale jest jednocześnie dowodem siły ich wiary. O tej sile misjonarze mówią z pewną zazdrością.
Uszanowanie miejscowych zwyczajów kosztem własnych wartości to częsty dylemat na Czerwonej Wyspie. Czy były momenty, w których właśnie z tego powodu znalazłeś się w niezręcznej sytuacji?
Bywały. Buntowałem się, kiedy przed moimi warsztatami kobiety niewiele młodsze od mojej mamy pucowały salę szkolną, a mnie zakazano pomagania, mówiąc, żeby zostawić wielkim, to co wielkie, a małym to, co małe. Zawsze zagaduję kelnerów i dziękuję im za każdy drobiazg i sam podaję kosz ze śmieciami pani sprzątaczce w biurze, bo stosunek pan-sługa mnie krępuje. Tam krępował mnie podwójnie, ponieważ wpisywał mnie w stereotyp „udzielnego księcia vazahy”, któremu bardzo starałem się przeczyć. Pamiętam też mój wstyd, kiedy w towarzystwie młodzieży jadłem ryż z mięsem nad strumieniem i wyjąłem z ust żylasty kawałek wieprzowiny, na co chłopiec siedzący obok zapytał, czy będę kończył mięso i ochoczo włożył resztkę do buzi. Na malgaskiej prowincji zjada się do końca wszystko, co ma wartość odżywczą.
Podczas swojego pobytu na Madagaskarze byłeś w północno-zachodniej części wyspy. Gdybyś miał możliwość pojechać tam jeszcze raz, to który region chciałbyś teraz poznać?
Na pewno wrócę odwiedzić moje stare kąty. Chciałbym również poznać skrajnie południową część Wyspy, wyraźnie inną od pozostałych regionów. To jedyny obszar o klimacie podzwrotnikowym wybitnie suchym, z charakterystyczną roślinnością kserofitową. Jest to też bodaj najbiedniejszy ze wszystkich obszarów, a zamieszkujący go lud Antandroy należy do najbardziej niepokornych. Chciałbym też pobyć na południowo-zachodnim wybrzeżu zamieszkiwanym przez rybacki lud Vezo, potomków pierwszej grupy ludności napływającej z rejonów Indonezji, o bardzo odmiennych zwyczajach.
Czego najbardziej brakowało Ci na Madagaskarze?
Mleka, chłodu i przyzwoitego Internetu. Mleka, ponieważ na Madagaskarze mleczne krowy występują tylko na środkowym Płaskowyżu; w pozostałych częściach hoduje się wyłącznie zebu, których mleka ledwie wystarcza dla cieląt. Dlatego sprzedaje się głównie mleko skondensowane oraz mikroskopijne porcje wyśmienitego malgaskiego jogurtu, a w największych miastach astronomicznie drogie jogurty z importu. Chłodu brakowało mi ciągle. O rześkim powietrzu marzy się szczególnie w porze deszczowej, kiedy wilgotność sprawia, że człowiek się rozpływa. W nocy jest równie gorąco jak za dnia; jeśli przetrzeć skórę, kolejne krople potu spłyną – dosłownie! – po kilkudziesięciu sekundach. A rano poduszka jest tak wilgotna, że można ją wykręcić. Było to bardzo męczące, zwłaszcza że wolę zimowe mrozy od letniego skwaru. Internet satelitarny był dostępny, ale działał niezwykle wolno i był horrendalnie drogi: 50 Mb transferu kosztowało mnie dwadzieścia złotych, czyli pięciodniowy zarobek miejscowego rolnika. Nie brakowało mi komunikacji z bliskimi, ponieważ nie po to jechałem osiem tysięcy kilometrów od domu, żeby zostawać głową w dawnym miejscu. Maile pisałem rzadko i przez dziewięć miesięcy nie rozmawiałem przez telefon z nikim z rodziny, choć mogłem bez większego trudu. Sieci brakowało mi natomiast do szykowania lekcji, jako że z braku podręczników musiałem wszystkie ćwiczenia i materiały przygotować od zera samemu.
Jakie jest teraz Twoje pierwsze skojarzenie, gdy pomyślisz o Madagaskarze?
Mój niebieski pokoik…
Twoja książka „Madagaskar. Tomek na Czerwonej Wyspie” jest…
… jest zbiorem puzzli, z których Czytelnik stopniowo układa coraz pełniejszy obraz Madagaskaru. Jest też boczną furtką, przez którą można wejść za kulisy malgaskiej prowincji i podejrzeć to, czego nie da się zaobserwować w trzy tygodnie. Czytając „Madagaskar” można zadomowić się w Mampikony, zajrzeć do miejscowego więzienia, śledzić spór o zamknięcie drogi i otrzymać urzędowe pismo z prośbą o pożyczenie pary nożyczek. Przeczytać o Chrząszczyku, Ralavie, o dwóch urwisach i ich natchnionej matce oraz o tym jak biskup spędził kolację z palcem w kranie. „Madagaskar” to także wyprawy w inne zakątki Czerwonej Wyspy: na archipelag Radamy z rodziną poławiaczy langust, do niezwykle ciekawego rejonu miasta Fianarantsoa na południowym Płaskowyżu i wspaniałe zwieńczenie całego pobytu w pierwotnym lesie wschodniego wybrzeża. „Tomek na Czerwonej Wyspie” jest próbą oddania esencji poznawanych miejsc i ludzi. Wiele w nim anegdot i humoru, wiele też przyrodniczych i antropologicznych ciekawostek, poważniejszych refleksji i plastycznych opisów. Zaznaczam jednak, że nie jest to książka podróżnicza, najwyżej półpodróżnicza. Jeśli więc ktoś oczekuje typowej relacji z przemieszczania się po Madagaskarze oraz zbioru egzotycznych pocztówek, może być rozczarowany.
Zadedykowałeś ją dziadkowi Kazikowi. Dlaczego?
Dziadek Kazik był jednym z najbliższych mi ludzi. Był tak nieodłączną częścią mojego świata, jak grawitacja i tak oczywistą, jak to, że mam parę rąk i nóg. I równie niewyobrażalne było jego zniknięcie. Zamknęła się wtedy dla mnie pewna epoka. Bardzo go kochałem, lubiłem i za wiele rzeczy podziwiałem. Od najmłodszych lat wraz z babcią Inką zabierał mnie do lasu, parku, nad jeziora, łąki i w góry. Mieliśmy mnóstwo wspólnych wspomnień. Do świata podchodził z ciepłą otwartością i zainteresowaniem. Lubił swoje życie. Był łagodny, a jednocześnie dziarski i zaradny. W wieku osiemdziesięciu lat nadal strzelał z łuku, pływał i przeglądał encyklopedię. Różnica pokoleniowa nigdy nie stworzyła między nami dystansu; nie było w nim za grosz starczości. Był wspaniałym człowiekiem, a jednocześnie – patrząc z boku – całkiem zwyczajnym, mimo tytułu naukowego i licznych zdolności. Chciałem, żeby po tej jego wyjątkowej zwyczajności został trwały ślad; trwalszy, niż nasze rodzinne wspomnienia. Jest nim właśnie „Notka o Dziadku Kaziku” zawarta w książce. Zawsze będę mu bardzo wdzięczny za te wspólne dwadzieścia siedem lat. Wiem też, że Dziadek miał duży wpływ na mój sposób patrzenia na świat, a więc i na to, że „Tomek na Czerwonej Wyspie” jest taki, a nie inny…
Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w Radzyniu.
Dziękuję bardzo. Przyjadę z przyjemnością!
Data publikacji: 09.01.2015 r.