Każda podróż pozwala zrozumieć mi lepiej kawałek otaczającej nas rzeczywistości
Wywiad Roberta Mazurka z podróżnikiem Tomkiem Michniewiczem
Zaprosiłem Cię do Radzynia jako podróżnika. Jednak przygotowując się do naszego spotkania zauważyłem, że często powtarzasz, że nim nie jesteś…
Faktycznie, nie uważam siebie za podróżnika. To określenie jest dla mnie synonimem eksploratora, czyli odkrywcy, a ta rola na dobre skończyła się na przełomie XIX i XX w. Wtedy były jeszcze białe plamy na mapie, a nasza zachodnia cywilizacja odkrywała dla siebie różne miejsca wcześniej przez nią nieodwiedzone. Dzisiaj wszyscy jesteśmy turystami, oczywiście pod warunkiem, że nie mówimy o projektach wyczynowych.
Więc kim jesteś?
Jestem podróżującym reporterem. To jest chyba najuczciwsza odpowiedź. W moich działaniach zdarzają się elementy wyprawowe, jednak nie są one celem samym w sobie tylko raczej środkiem dotarcia do jakiejś grupy ludzi, do zrozumienia jakiegoś zjawiska. W swoich podróżach przedkładam wartości poznawcze nad wyczynowymi. Nie interesuje mnie zaliczanie przygód po to tylko, żeby zdobyć kolejne stempelki w paszporcie i mieć o czym opowiadać. Za moimi działaniami stoi coś więcej, próba zrozumienia świata.
Tomku, jak zaczęła się Twoja przygoda z podróżowaniem? Kiedy poczułeś, że to Twoja prawdziwa pasja?
Moi rodzice od zawsze mieli niesamowitych znajomych ze wszystkich stron świata. Odkąd pamiętam, w naszym domu spotykały się różne kultury. Od najmłodszych lat świat sam do mnie przychodził. Jak się wystarczająco długo nasłuchasz różnych opowieści, to w końcu sam chcesz tych miejsc dotknąć. To wszystko był wpływ rodziców, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. A jak to się zaczęło? Tego na dobrą sprawę nie pamiętam. Nie było wyraźnego momentu, w którym powiedziałem sobie, że będę podróżował. Zawsze mnie gdzieś ciągnęło. Gdy miałem 15 lat, to jeździłem stopem po Polsce; w wieku 17 lat poznawałem już Europę, a po maturze pierwszy raz pojechałem na jakąś wyprawę do Afryki.
Jedną ze swoich książek zadedykowałeś przyjaciołom – Indianie Jonesowi, Tomkowi Wilmowskiemu i Panu Samochodzikowi. Są oni Twoimi idolami? Jaki mieli wpływ na to, że aktywnie poznajesz świat?
Traktuję ich jako wzorce do naśladowania. Wszystkie wymienione postacie ogniskują w sobie awanturnictwo, ale takie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. W odróżnieniu od innych awanturników, którzy niszczą świat, są nieodpowiedzialni i ryzykują bez potrzeby, oni przeżywali swoje przygody w imię konkretnego, wyższego i pięknego celu. Wielokrotnie i z wypiekami na twarzy przeczytałem wszystkie książki z Tomkiem Wilmowskim. Nawet jak miałem następnego dnia w szkole klasówkę, to do późna w nocy czytałem je z latarką pod kołdrą. Filmy tworzące pierwszą trylogię Indiany Jonesa uważam za najlepsze, jakie kiedykolwiek powstały. Fantastyczne. A Pan Samochodzik nauczył mnie odpowiedzialności za świat – tego, że kultura materialna, zabytki i przyroda nie są dane nam raz na zawsze. Musimy ciągle o nie dbać, bo jak nie, to stracimy je nieodwracalnie.
Podróżujesz najczęściej jako backpacker – z plecakiem i na własną rękę. Uważasz, że w tym stylu podróżuje się łatwiej czy trudniej?
Wszystko zależy od tego, co chcemy zrobić i gdzie pojechać. Nie uważam, że podróże są sportem wyczynowym, że w tej kategorii są lepsi i gorsi. Sami je kształtujemy na własne potrzeby. Gdybym jechał pod palmy, aby sobie poleżeć i odpocząć, to nie zabrałbym ze sobą plecaka tylko walizkę. Ale jak mam przejść przez dżunglę albo iść w góry, to z walizką na pewno byłoby niewygodnie. W podróżach, które uprawiam, plecak jest zdecydowanie najlepszą opcją.
Twoje trzy pierwsze książki opowiadały o poznawaniu świata, natomiast „Świat równoległy”, który będziesz promował w Radzyniu, mówi o świecie, który znamy… Tak nam się przynajmniej wydaje…
Wydaje nam się… To jest dobre określenie. Z każdej strony jesteśmy atakowani przekazami medialnymi, które widzimy na tyle często, że utrwalają się nam one w głowach. Wydaje się nam, że jak widzimy człowieka w szpiczastym kapeluszu i na polu ryżowym, to obraz pochodzi z Azji, i od razu wiemy, jak ona funkcjonuje. To dlatego, że widzimy obrazek, który jest przez nas rozpoznawalny. Gdy widzimy palmy kokosowe na plaży, to nam się wydaje, że jest to rajska plaża. Ale jak się tam pojedzie i przyjrzy wszystkiemu z bliska, od kulis, to się okaże, że wcale tak nie jest, jak sobie wyobrażaliśmy. To są tylko pocztówki, które chcemy oglądać, więc się je nam pokazuje. Dzięki temu media i przemysł turystyczny zarabiają pieniądze. „Świat równoległy” jest historią o miejscach, które wydaje nam się, że znamy. Pokazuję je z innej perspektywy, bliższej rzeczywistości.
A nie jest przypadkiem tak, że wszystkim nam wygodniej przyjąć ten uproszczony obraz świata i rzeczywistości?
Tak. Wszystkie stereotypy są uproszczonymi modelami rzeczywistości i – jak zauważyłeś – są one dla nas bardzo wygodne. Nie musimy codziennie się nad nimi zastanawiać. Gdy uogólniamy: Afryka, to już popełniamy błąd. Nie ma czegoś takiego jak Afryka, tak samo jak nie ma czegoś takiego jak Europa. W Afryce jest ponad 50 krajów, około 2000 grup etnicznych i językowych. Ciężko jest znaleźć wspólny mianownik dla tej mozaiki. Podobnie jest w Europie. Gdy mówimy o biedzie w Rumunii, to nie możemy upraszczać tego do stwierdzenia, że w Europie panuje bieda. Nie ma dużej części wspólnej między Rumunią, Hiszpanią i Szwecją. To są trzy zupełnie różne europejskie miejsca, o trzech różnych kulturach, o trzech różnych religiach. W Afryce jest tak samo. Jednak te stereotypy są nam potrzebne, żeby jakoś uporządkować sobie świat, ale efektem ubocznym tego uproszczenia jest to, że my go po prostu nie rozumiemy.
To znaczy, że rzeczy wyrwane z kontekstu mogą mieć zupełnie inne znaczenie?
Zdecydowanie tak. Najlepszym przykładem na to są Malediwy. Jest to kraj położony na archipelagu wysp. Jedyne obrazki z tej części świata, jakie docierają do Europy, przedstawiają nam tropikalną plażę, biały piasek koralowy, palmy, ryby na rafie. Po prostu raj. A gdy tam pojedziemy, to dopiero przekonamy się, jak on naprawdę wygląda. Zobaczymy średniej wielkości miasto, takie jak Radzyń Podlaski, w którym żyją normalni ludzie. Zobaczymy kraj, który rządzi się prawem szariatu i jednocześnie nie ma nic wspólnego z naszym wyobrażeniem islamu jako terroryzmu. I do tego zobaczymy bogate zachodnie resorty hotelowe, w których płaci się 1000 dolarów za dobę. A jeśli pobędziemy trochę dłużej w tym miejscu, to jeszcze zobaczymy wielką wyspę – wysypisko śmieci Thilafushi, na którą codziennie spływa 400 ton odpadów ze wszystkich hoteli na całym archipelagu.
Obrazek, który właśnie opisałeś znajduje się na okładce twojej książki „Świat równoległy”. Czy przypadkiem nie zniechęca on czytelników do odwiedzenia Malediw? Czy spotkałeś się z takim przypadkiem?
Piotr Budnik, jeden z bardziej rozpoznawalnych backpackerów w Polsce dokładnie tak zareagował. Tuż po wydaniu książki napisał do mnie, że nie wie, kto wymyślił tę okładkę, ale jest ona obrzydliwa. Bardzo ucieszyłem się z tego, gdyż „Świat równoległy” jest książką, która ma nicować nasze wyobrażenia – pokazywać drugą stronę rzeczywistości. Wtedy już wiedziałem, że osiągnąłem zakładany sobie cel. Gdyby tam była rajska plaża i palma kokosowa, na pewno bym go nie osiągnął. Na tej okładce nadal jest kolorowa woda, tylko kolor jest inny – jest to kolor fioletowej chemii, która w niej ląduje. Już dawno temu podjąłem decyzję, że będę opowiadał o świecie takim, jaki on faktycznie jest, a nie takim, jakim byśmy chcieli go widzieć. Uciekam od wszystkiego, co jest kolorowane i lukrowane.
W książce zabierasz czytelnika w różne miejsca na świecie. Który z opisanych przez Ciebie światów równoległych zaskoczył Cię najbardziej?
Jest to świat polskich operatorów sił specjalnych. Są to ludzie niesamowicie wyszkoleni i zawsze wydawało mi się, że w tej służbie zostaną do samej śmierci. Nawet jak już nie będą jeździć na misje do Afganistanu, to będą się gdzie indziej realizowali, nadal będą służyli swoją wiedzą i doświadczeniem. Jako kraj zainwestowaliśmy w ich wyszkolenie potężne pieniądze, żeby – niestety – potem oddać ich za darmo. Okazuje się, że gdy przestają być zdolni do służby, to dostają tylko uścisk dłoni komendanta, dyplom i pamiątkowe skrzydełka. Nikt się już nimi nie interesuje. Zazwyczaj lądują w klinikach leczenia stresu pourazowego, mają zrujnowane zdrowie i są zupełnie niewykorzystaną inwestycją. Te miliony złotych, które zainwestowaliśmy w ich szkolenie, za darmo przechwytują duże korporacje. Wykorzystują ich w roli trenerów, instruktorów czy operatorów. Jestem bardzo zniesmaczony tym, jak wyrzucamy na śmieci ludzi, którzy powinni być naszymi bohaterami.
Jednak spośród wszystkich reportaży zawartych w tej książce, najbardziej emocjonalnie opisałeś historię Traversa i rezerwatu przyrody Imire w Zimbabwe…
Starałem się, żeby ta książka nie była emocjonalna, jednak tutaj faktycznie mi się to nie udało. Może dlatego, że opisałem swoich przyjaciół. Gdy 7 lat temu przyjechałem do Imire, jadąc szlakiem kłusowników kości słoniowej i rogów nosorożców, nie spodziewałem się takiego rozwoju wydarzeń. Wtedy było to dla mnie jedno z wielu odwiedzanych miejsc. Historia rezerwatu i ludzi tam pracujących tak mnie poruszyła, że się zaprzyjaźniliśmy. Obecnie widzimy się przynajmniej dwa razy do roku. Jestem już częścią tego rezerwatu. Widzę, że są to ludzie stojący na pierwszej linii frontu wojny o nosorożce, w ogóle o dziką afrykańską przyrodę, i jednocześnie są pozostawieni sami sobie.
Czy przy tej okazji możesz coś powiedzieć o akcji Tatende…
Jest to projekt, w którym desperacko staramy się ocalić ostatnie nosorożce afrykańskie. Zostało ich już tylko trzy tysiące i wszystko wskazuje na to, że za kilka lat nie będzie już ani jednego. Od przynajmniej 50 lat trwa o nie regularna wojna. Mam tutaj na myśli sytuację, w której naprzeciwko siebie stają: z jednej strony oddział uzbrojonych najemników-komandosów, którzy zostają wynajęci przez chińską mafię, żeby zastrzelić nosorożce, z drugiej – ekipa rozsianych po całym terenie rezerwatu rangerów, którzy starają się nie dopuścić tych pierwszych w pobliże zwierząt. Ta wojna jest z góry skazana na porażkę, ale to nie oznacza, że nie powinniśmy jej toczyć. Trzeba walczyć do samego końca.
Napisałeś w książce: „Czasami nie wiem, kim jestem tam, na końcu świata.” Co miałeś na myśli?
Nie wiem, jaką rolę tam pełnię. Czy jestem zdobywcą – przedłużeniem tradycji Winstona i Stanleya, którzy podróżowali dla osiągnięcia sławy i poklasku? Czy jestem Indianą Jonesem – pragnącym przeżywania przygód, nieświadomie wplątującym się w różne kłopoty? Czy jestem reporterem – tłumaczem różnych kultur, który tak jak Kapuściński stara się zrozumieć świat, a potem opowiadać w taki sposób, żebyśmy my lepiej go rozumieli. Czy jestem turystą, poznającym świat poza szlakiem turystycznym? W dzisiejszych czasach świat się bardzo zmniejszył. To, co kiedyś zajmowało rok, dzisiaj zajmuje dwa tygodnie i to bez większego trudu. Etykiety, którymi się kiedyś porozumiewaliśmy, teraz straciły znaczenie. Po prostu nie wiem, kim ja jestem, jaką tam rolę pełnię.
Media często przedstawiają świat jednostronnie. Tak samo jest z podróżami: najczęściej postrzegamy je jako coś niesamowitego, bajecznego – takie wieczne wakacje. Raczej nie mówi się o ciemnych stronach podróżowania...
Nie mówi się, bo na tym nie można zarobić. Taka jest prawda. Konglomerat medialno-turystyczny karmi się generalnie sprzedawaniem marzeń. Muszą być one odpowiednio opakowane. Nikt nie kupi wycieczki do Indii, jeśli w folderze będą zdjęcia slumsów, sterty śmieci czy najtańszych hoteli. Obowiązkowo musi być kobieta w sari i z kropką na czole, muszą być też ustrojone kwiatami krowy. Wtedy każdy chce to zobaczyć. Winni temu są też podróżnicy, którzy w części tworzą ten system. Pokazują może 2% najpiękniejszych momentów każdej podróży. A nie mówią o pozostałych 98%, które może były nudne i brzydkie albo po prostu męczące.
W związku z tym warto spełniać marzenia? Iść swoją drogą, tak jak Ty to robisz…?
Warto. Nie wyobrażam sobie innego życia. Jedyne, do czego namawiam, to żeby przed realizacją marzeń pozbyć się złudzeń. Najpierw warto dowiedzieć się, jak wygląda świat, a potem zweryfikować, czy nie będę rozczarowany. Widziałem już wielokrotnie sytuacje, w których ludzie, przebywając w najpiękniejszych miejscach świata, byli bardzo niezadowoleni. Ich wyobrażenie było tak idealne, perfekcyjne i wypielęgnowane przez lata, że rzeczywistość nie mogła im dorównać.
A co jest dla Ciebie najważniejsze podczas podróży – poznani ludzie czy odwiedzane miejsca, związane z nimi historie?
Wbrew pozorom to wszystko się łączy. Historie miejsc, zabytków, parków narodowych to są historie ludzi, którzy je tworzyli i budowali. Dla mnie ludzie i miejsca to jest generalnie to samo. Ostatnio coraz rzadziej jeżdżę w nowe rejony, a coraz częściej wracam w znane mi miejsca. Zauważyłem, że z takich podróży czerpię o wiele więcej korzyści. Jestem w stanie więcej zrozumieć, widzę zmiany, które się tam dokonują. Odhaczanie atrakcji i zabytków przestało mnie już interesować.
Podróże zmieniają człowieka. Czy Ty sam stałeś się inną osobą i dzięki nim zmieniłeś podejście do życia?
Doświadczam tego z każdym kolejnym wyjazdem. Do Radzynia Podlaskiego przyjechałem z przekonaniem, że jest to miasto ściany wschodniej, jednego z najbiedniejszych regionów w naszym kraju. Mieszkam w Warszawie i tak jak 98% mieszkańców stolicy spodziewałem się zobaczyć tu tylko biedę, dziurawe drogi i babcie w chustach siedzące przed starymi chatami. Oczywiście przesadzam, ale celowo – abyśmy się zrozumieli. Radzyń Podlaski nijak ma się do tego wyobrażenia. Każda podróż pozwala zrozumieć mi lepiej kawałek otaczającej nas rzeczywistości. Nosimy w sobie wiele fałszywych wyobrażeń, które w dużej mierze zostały nam narzucone przez media. To wszystko siedzi w naszych głowach i wyobrażamy sobie, że świat tak wygląda. A jest zupełnie inaczej. Cieszę się, że poprzez podróże doświadczam tego na każdym kroku. Te przekonania powodują, że człowiek zmienia się za każdym razem. Chyba mądrzeje…
No dobrze, wyobraźmy sobie Tomka Michniewicza za 25 lat. Dalej będziesz podróżował?
Tak, ale na pewno nie tak intensywnie jak teraz. Praktycznie przez 6 miesięcy w roku nie ma mnie w domu. Dodatkowo jeżdżę na spotkania, takie jak dzisiaj w Radzyniu. Dużo czasu pochłaniają mi też przygotowania do wyjazdów, bo to nie jest tak, że podróż zaczyna się w momencie wyjścia z domu. Nie chciałbym skończyć jako 70-letni pan, który ma kufer pełen niesamowitych zdjęć i pamiątek, ale nie ma komu ich pokazywać. Dla mnie najważniejsze w podróżach jest to, by zawsze mieć do czego wracać. W momencie, kiedy poczułem, że wszystko do tego dąży, przez rok nie wyjeżdżałem nigdzie. Chciałem poukładać sobie życie tutaj na miejscu. Na pewno będę podróżował, ale nie kosztem rodziny czy przyjaciół.
Czego życzy się podróżnikom, mimo że – jak już na początku ustaliliśmy – nie chcesz, by Cię tym mianem określano?
Tyle samo startów co lądowań.
W takim razie tego Ci życzę, dziękując za wywiad i przyjęcie mojego zaproszenia do Radzynia.
Dziękuję. Bardzo mi miło.
Data publikacji: 18.09.2017 r.