Podróżuję dla poznania siebie, Boga i drugiego człowieka
Wywiad Roberta Mazurka z podróżnikiem Stefanem Czernieckim
Twój Ojciec był alpinistą. Czy jego pasja miała wpływ na twoje wybory życiowe? Czy to on zaszczepił ci podróżniczego bakcyla?
Oho! Widzę, że jak większość Czytelników w Polsce zaczynasz lekturę… od końca, czyli od tylnej okładki (śmiech). No, tak… Faktycznie, w biogramie „Dalej od Buenos” jest napisane, że podróżniczą pasją zaraził mnie ojciec-alpinista. Wszystko się zgadza. I mogę to teraz tylko potwierdzić. To on mnie nauczył, jak się śpi w namiocie w puszczy. Jak się rozpala ognisko. Jak zrobić sobie wodę z deszczówki. Wiesz… Takie typowe harcerskie zabawy. I to był początek. Myślę, że bez tego nic dalej by nie ruszyło. To była podstawa. Swego rodzaju fundament. Potem były pierwsze – przyznam, że początkowo mocno wymuszone – wycieczki w góry. Pierwsze kroki na ściankach wspinaczkowych. A dalej jakoś się już potoczyło. Trzeba było odciąć pępowinę i ruszyć w świat. Już na własną rękę. I tak to trwa do dzisiaj.
Na twojej stronie internetowej piszesz o sobie, że jesteś „pasjonatem z misją”. Co uważasz za swoją misję? Jak to realizujesz przez podróże?
Widzisz, to bardzo proste. Każdy z nas rodzi się z pewnego rodzaju powołaniem. Misją do spełnienia. Mocno w to wierzę. Ufam, że Pan Bóg tak to wszystko poskładał, że każdy z nas ma jakąś wyjątkową na swój sposób i na miarę swoich sił misję do spełnienia. Dla ciebie może to być np. misja założenia rodziny i wychowania dwóch synów, z których jeden w przyszłości da życie jakiemuś wyjątkowemu i charyzmatycznemu przywódcy. Nie wiem. Strzelam. Inny będzie miał misję wyciągania ludzi z największego bagna. Wysłuchiwania ich. Jeszcze inny odnajdzie swoją misję w graniu w piłkę, bo akurat taki talent dostał „z Góry”. I tym bawi ludzi i sprawia, że czują się lepiej. Ja natomiast... Hmmm... No, właśnie. Ja natomiast swojej misji szukałem dość długo. Imałem się różnych rzeczy. Niby lubiłem to, co robię, ale to nigdy nie było „TO”. To się bowiem czuje. Po minach Twoich współpracowników, ludzi, z którymi obcujesz, żyjesz – widzisz, jak oni reagują na Twoją misję. Ja dopiero niedawno po którymś z moich spotkań podróżniczych usłyszałem od przyjaciela: „Stary, jak dziś na ciebie patrzyłem, to już wiedziałem. To jest to. Znalazłeś”. Do tego jeszcze szczypta pasji i mamy „pasjonata z misją”, o którym wspomniałeś. A jak to realizuję w praktyce? Wiesz… Nie ma piękniejszej chwili niż ta, w której widzisz np. wzruszający uśmiech na dziecięcej buzi po pokazie. Choć nie zawsze musi być to dzieciak. Pamiętam, jak po jednym z pokazów – to chyba było w Płocku – podeszła do mnie starsza pani i z takim poczciwym i radosnym spojrzeniem powiedziała mi na osobności: „Ależ mi pan frajdę zrobił tymi opowieściami”. To jest moja misja. Zarazić ludzi tym, co robię. Pokazać inne miejsca. Pobudzić wyobraźnię. Przenieść, choćby na chwilę, w miejsca dalekie. Egzotyczne. Takie, do których być może część z nich nigdy nie pojedzie.
Podczas spotkania z mieszkańcami Radzynia Podlaskiego i powiatu radzyńskiego będziesz opowiadał o swojej podróży do Wenezueli. Jak to się stało, że tam pojechałeś?
Ależ zadajesz pytania! (śmiech) I jak mam na to odpowiedzieć w kilku zdaniach? Zapraszam na pokaz… A tak poważnie: w wielkim skrócie wyglądało to w ten sposób, że zostałem zwycięzcą I Memoriału im. Piotra Morawskiego. W jego ramach kapituła konkursu uznała mój pomysł za najbardziej szalony i taki, który chyba ma najmniejsze szanse realizacji. A jeśli już, to raczej zrobi to taki nieco nienormalny facet jak ja, a nie jakiś stateczny Pan Podróżnik. Zatem pojechałem do Wenezueli. Do dziewiczego regionu Amazonas. Tam, gdzie Chaves bardzo nie lubi wpuszczać białych… Mówi się, że są to rejony bardzo niebezpieczne.
Czy nie bałeś się tam jechać?
Czy ja się bałem? Ja miałem całe portki mokre od strachu. Powiem ci coś jeszcze. Na kilka dni przed wyjazdem miałem bardzo mocne postanowienie, aby oddać bilety lotnicze, oddać pieniądze sponsorowi i dać sobie z tym wszystkim spokój. Tak bardzo się bałem. Myślałem sobie: „Stefan, a na co ci to? Tu masz rodzinę, przyjaciół... Warto ryzykować?” Wówczas jednak dostałem – mówię zupełnie serio – kilka bardzo mocnych i jednoznacznych znaków, że mam jechać. Dziś, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, wiem, że to było przynaglenie mojego Szefa z Góry. „Ej, ty mi tam nigdzie się teraz nie wycofuj... Jedziesz tam. I nic się nie martw. Będzie ok.”. I faktycznie. Miał rację. Jak zwykle zresztą. A my dziś możemy rozmawiać o mojej wyprawie (a właściwie naszej, bo byłem tam ze ŚP. Kubą).
Czy ta wyprawa zmieniła Ciebie, twoje widzenie świata?
To się dzieje po praktycznie każdej wyprawie. Po każdej podróży wracam z czymś nowym w serduchu. Właściwie można by rzec, że robię to wszystko właśnie dla tego poznania. Siebie, Boga i drugiego człowieka. To jest podczas tych ekspedycji najbardziej ciekawe. A potem staram się to jakoś przełożyć na nasze warunki. Podczas pokazu chociażby... Mam nadzieję, że i Państwo to odczują.
Ameryka Południowa to twój ulubiony teren do podróży. Dlaczego?
Bo tam się czuję jak owca w stadzie owiec. Jak wilk wśród watahy wilków. Jak... No, już nie wiem. Może opowiem to na podstawie pewnej historyjki. Słuchaj, jak sam widzisz, jestem osobą nieco ekstrawertyczną. Dużo gadam, wiercę się, macham rękami, gestykuluję, krzyczę, itd. ... Tutaj, w Polsce, ludzie często zwracają mi uwagę, że zachowuję się nazbyt hałaśliwie – tak to delikatnie ujmę. Koledzy w tramwaju, gdy jedziemy, zwracają mi uwagę, że od kilkunastu minut pół tramwaju się na nas gapi i mi się przysłuchuje. A jak pojechałem pierwszy raz do Buenos Aires... To... To byłem taki maciupeńki, że hej! Nikt mnie nie słyszał, nikt mnie nie widział. Wszyscy byli dwa razy głośniejsi. Jeszcze więcej gestykulowali. Jeszcze więcej się wiercili. Poczułem się jak u siebie! I się w pewien sposób uzależniłem. Od tego lądu i od tych ludzi.
Jak określiłbyś swoją pierwszą książkę pt. „Dalej od Buenos”: jest to przewodnik czy raczej humorystyczna, komediowa opowiastka o podróży po Ameryce Łacińskiej?
Ech... Z tym przewodnikiem to walczę i walczę... Pan Wojciech Cejrowski, w którego serii powstała ta książka, napisał w swojej recenzji, że można tę książkę potraktować jako przewodnik. Owszem, zaraz potem dodał, że także jako „zabawną komedyjkę spisaną przez wędrującego po Ameryce Południowej”. Sęk w tym, że większość ludzi zapamiętuję tę pierwszą część... A szkoda... Osobiście uważam te wszystkie moje wtrącenia w książce o cenach, o sposobach dotarcia w różne dalekie miejsca jako najmniej istotną część całości. Dużo bardziej chciałem przenieść Czytelnika w inny świat. Unaocznić, jak to jest, gdy patagoński wiatr wieje tak mocno, że przewraca nawet osiemdziesięciokilogramowego faceta z plecakiem. Jak to jest, gdy człowiek jest sam w namiocie w dżungli, a wokoło niego kilkadziesiąt kleszczy. Wśród nich część swobodnie paradująca już po moim ciele, a z nich ostateczna „szczęśliwa trzynastka” znajdująca drogę do mojej krwi, wbijając się niepostrzeżenie – po szczegóły zapraszam do książki. Chciałem także, by Czytelnik poczuł, jak pachnie dżungla w parku El Rey. Jak to jest, gdy spędza się karnawał z Indianami, gdy wokoło upał i tańce. A nade wszystko pragnąłem, by ta książka budziła taki uśmiech na twarzy, aby niejeden zaczął się śmiać podczas lektury na głos. I wiesz co? Dostałem już kilka takich maili od zupełnie nieznanych mi osób, z których to maili wynikało, że chyba mi się udało. Śmiali się. Ponoć do rozpuku. Wszędzie. W tramwaju, w metrze, w autobusie... Super! Tak miało być.
Czy podczas swoich wypraw udało ci się spotkać ciekawych ludzi – takich, których nie mamy szans spotkać u nas w Polsce czy Europie?
Wiesz... Ciężko mi to odnosić do Europy. Bo nie będę ukrywał, że sam nie poznałem jeszcze na tyle dobrze naszego kontynentu, by tytułować się jakimś specjalistą. Wręcz przeciwnie. W ogóle wolałbym uciekać od takich skojarzeń, że „Czerniecki wie to i tamto. On się zna”. Ja za wielki żółtodziób jestem, żeby takie wyroki ferować. Mogę tylko powiedzieć, że faktycznie: podczas tych wszystkich eskapad spotkałem masę fantastycznych ludzi. Od prawdziwych macho, którzy jak się śmiali, to się śmiali. A jak płakali, to płakali. Przez urocze indiańskie dzieci, które badały organoleptycznie, jak wygląda ciało białego... Po przepiękne dziewczyny spacerujące ekwadorskimi plażami. Ale o tym już w następnej książce. A ta za chwilkę. Zresztą, pokaz w Radzyniu będzie de facto pierwszym, w trakcie którego będę mógł oficjalnie przyjechać już z dwiema książkami.
Najbardziej nieprawdopodobna historia z twoich podróży to...
Oj, zebrałoby się... Niezwykle było pod argentyńską iglicą Cerro Torre, gdy ta góra pozostająca statystycznie przez 28 dni w miesiącu w chmurach, odsłoniła mi nagle całe swoje piękno. Nieprawdopodobnie było u Indian plemienia Yekuana (o tym jednak na pokazie). Dość niebezpiecznie było na Orinoko, gdy byliśmy oskarżani o kradzież złota. Większość przygód wolę jednak zostawić sobie jako asy w rękawie. Sam rozumiesz... Książki. Pokazy. Muszę jakoś Państwa przyciągnąć... (śmiech)
Spotkanie w Radzyniu Podlaskim jest pierwszym promującym twoją najnowszą książkę pt. „Cisza”. O czym ona opowiada?
Tak, dokładnie. W „zajawce” opisano ją jako książkę o „Indianach, andyjskich Andach, ekwadorskiej rumbie oraz o pewnym Aniele”. Tak, ten Ktoś był niesamowity. Jak i cała wyprawa. Prawdziwa Przygoda w Peru i Ekwadorze. Taka przez wielkie „P”. Mocna, prawdziwa i pozostająca na długo w pamięci. Będzie o słynnym Machu Picchu. Ale tak inaczej. Po mojemu. Będzie o indiańskich kombinatorach. O surowych góralach Cordillery Huayhuash. O inkaskich wierzeniach. O dżungli i gonitwie za pewnym wężem... Będzie się działo. A dlaczego cisza? Tego nie mogę zdradzić. Muszą Państwo sami sprawdzić.
Dziękuję za rozmowę i za przyjęcie zaproszenia do Radzynia Podlaskiego.
Data publikacji: 4.03.2013 r.